Hurtownia

 Taka sytuacja: uszyłam 18 bluz w rozmiarach 146 i 152 w 4 dni. Można? Można. Trzeba tylko przyjąć pewne wytyczne: nie jem, jak nie jem to nie gotuję, nie sprzątam - nie opłaca się, bo robię bałagan na bieżąco, mogłabym też nie spać, ale to już groziło wypadkiem.

 18 bluz powstało z dzianiny pętelkowej w dwóch kolorach szarym i turkusowym. Wersja męska bluzy była szara z turkusowym wnętrzem kaptura, wersja damska była turkusowa z popielatym kapturem. 4 dni... nooo dobra, 4 dni z małym hakiem. Jeden dzień zajęło wyliczenie potrzebnego metrażu, zakupy materiałowe (udało się nabyć całość w jednym sklepie stacjonarnym) i sporządzenie wykrojów w dwóch rozmiarach na bazie modelu z Ottobre.  Kolejny dzień spędziłam na krojeniu i dopiero po tym zajęłam się szyciem, które wypełniło mi cztery dni. Czyli w sumie sześć dni, w siódmym odpoczywałam. Normalnie jak na taśmie, tylko wszystkie elementy przechodziły przez moje ręce. Potem bluzy trafiły do firmy robiącej nadruki i każda uzyskała odpowiednie imię. 

 W taki sposób grupa dziesięciolatków otrzymała praktyczny prezent, który stał się prezentem godnym pozazdroszczenia. Wiadomo, mamy takie bluzy, jakich nie ma nikt. I nieskromnie powiem, że bluzy są w użyciu stale. Materiał dzielnie znosi pranie, naciąganie, rzucanie w kąt, ścisk w plecaku i zwis na wieszaku. Napis też nie odniósł uszczerbku na swej jakości. 

Kiedy będę duża

  Kiedy będę dużą..., gdy będę dorosła..., gdy będę mamą, to moje dzieci nie będą..., nigdy nie będę..., kiedy.... Deklaracje z lat od 5 do 25.  "Kiedy" nadeszło po cichu. "Gdy" stanęło tuż obok "kiedy".

  I nagle przyłapałam się, że mówię do moich dzieci tak, jak do mnie mówiła Moja Mama. Tak jak Mama szyję dla siebie i dzieci. Tak jak Mama uważam, że najlepszy placek/tort to taki pieczony w domu ze sprawdzonego przepisu. Tak jak Mama, nie ulegam fascynacjom dietetycznym (poza owsianką, która jest rano najważniejsza). Tak jak Mama lubię dobrą książkę. Tak jak Mama wiem lepiej. 

 Dlatego od razu wiedziałam, że jersey Cold Garden z miekkie.com  będzie idealny na sukienkę dla Mojej Mamy. A Mama ceni sobie wygodne sukienki. Sukienka wygodna musi być też kobieca i oryginalna, czyli taka jakiej nie ma nikt i w sklepie takiej  nie znajdziesz. Drugi raz wykorzystałam model 112 B z Burdy 2/2016. Skróciłam rękaw, zmniejszyłam dekolt dodatkowo wykańczając go plisą z dziany w jednolitym szarym kolorze. Tę samą dzianinę zastosowałam w pasku sukienki. Dało to bardzo dobry efekt, jeszcze bardziej podkreślając wzorzystość jersey'u. Dół falbany obrzuciłam na coverlocku. Jeżeli ktoś się zastanawia, czy sukienka z takiej dziany, to dobry pomysł, to spokojnie może się pozbyć wątpliwości. Sukienka z tego jersey'u nie wbija się w miejscach strategicznie narażonych na rozciągnięcie. Serio, serio, testy były, 8 godzin w pracy siedzącej i nic a nic się nie wybiło.

 W ten sposób, dzięki wrodzonym talentom (o skromności nie wspominając) i miękkiej dzianinie uszyłam prezent na Dzień Mamy. Bo jakiż może być lepszy prezent od sukienki? 

 I chociaż okres dziecięcych deklaracji mam już za sobą, to dalej mam nadzieję, że jak będę duża, to będę taka jak Mama. Albo chociaż taką figurę będę miała... 

Handmade w rozmiarze 5XL

Co tu taka cisza? Nie szyje, nie pisze? Blog się pokrył warstewką kurzu, jak nieużywany mebel. 

Aaaa mebel! No właśnie, to wszystko przez mebel. Konkretnie przez sofę, a ogólnie przez inne elementy wyposażenia wnętrz, które można sobie skręcić samemu i nie są wytworem wyobraźni skandynawskich projektantów. Ale SOFA! Słowo "sofa" przez ostatni rok stało się synonimem rzeczy "będących w planie", czy też "zaplanowanych, zaczętych, a nie dokończonych". Sofa, ukryta pod hasłem "chodźmy na miękkie", przez rok tkwiła w zawieszeniu. Niby będzie miała nowy layout, a niby nie. Niby można by ją zacząć odnawiać, ale niby nie ma czasu. Niby jest materiał i gąbki, ale elementy na wymianę jakby nie zamówione... I tak przez rok! 

Aż wreszcie, w tzw. końcu, zebraliśmy się w sobie, mimo zimowej wiosny i braku czasu. Odkopaliśmy pokłady chęci do działania, odkurzyliśmy geny handmade i wzieliśmy się do roboty. Plan, powzięty rok temu, był taki: wyremontować sofę, co to nie jeden mecz przeżyła, najazd nieokiełznanych hord poniżej lat 7 też, nie jedna kawa/zupka/jogutr/siku został/a na niej w postaci plamy, oraz zyskała przez lata dodatkowe wzory, wykonane odręcznie najczęściej pisakiem. Remont był podparty takim argumentem, że teraz to już takich sof nie robią. Sof nie robią, a my przecież sobie poradzimy. W pierwszym przypływie zapału pognałam do sklepu po materiał obiciowy. Zakupiłam 6 metrów szarego w dmuchawce, obliczając, tak pi razy drzwi, że wystarczy. Potem zamówiliśmy gąbki, grubsze, 10 cm, na siedzisko i oparcie, cieńsze, 3 cm, na boki. M dokupił sprzętu w postaci takera na prąd. Materiał rozłożyłam na sofie, żeby dokonać wizualizacji, która strona będzie bardziej pasować. I to był koniec naszej pracy w kwestii renowacji sofy. 

Po prawie roku, znając twierdzenie, że "prowizorki bywają najtrwalsze" i widząc brak woli ze strony M, stwierdziłam, że przecież to nie może być takie trudne! Zamówić kilka desek, co to jest! Dam radę sama! He he he, szkoda, że nie widzieliście miny M. Przerażony moją determinacją i totalną ignorancją dla praw solidności konstrukcji z płyty, stworzył projekt, pomierzył, obliczył, rozrysował... I naprawdę zajęło mu to zdecydowanie więcej czasu niż mnie. Zamówiliśmy potrzebne elementy z płyty. Czas oczekiwania - 3 dni. Czas leżakowania elementów w domu - 4 dni. 

Czas wykonania - 1 dzień. Bo jak się ma wszystko idealnie pomierzone i poprzycinane, to wystarczy tylko poskręcać. Ze starej sofy, która miała poprzecierane obicie oryginalne, wypłowiały materiał z pierwszego obszywania, pękniętą ramę, poluzowane oparcia (od sprawdzania - Mamo, zobacz jaki jestem długi, już na sofie się nie mieszczę!), zostało niewiele. Właściwie zostało dno i elementy wspornikowe. Reszta poszła do wymiany. W pierwszej kolejności nowy wizerunek zyskał front paki sofy. Potem boki - poszerzyliśmy je, obkładając gąbką nowy ich szkielet. Za oparcie służy teraz gruba gąbka w podwójnym zestawieniu. Siedzisko w zasadzie pozostało bez zmian, tylko gąbka nowa. 

Obszywanie elementów sofy, to w zasadzie bułka z masłem, bo jak się ma dobrze wymierzone, to 6 metrów tkaniny obiciowej wystarcza co do centymetra. Gorzej z zakładaniem ich na przykład na oparcia: gąbka stawia opór, materiał stawia opór, dechy stawiają opór. Ale jak się człowiek zaweźmie... to da radę! I takerem pach, pach, pach

I w 1 dzień można sobie odnowić sofę. Można przy tym zrobić sobie bałagan nieprzeciętny (chyba już nigdy w życiu nie powiem nieletnim, że mają bajzel, bo jak mają, to mają to z pewnością w genach, po mamusi). Można 1 dzień nie jeść, albo byle co. Można jeszcze uszyć poduchy, ale to dnia następnego, zaraz po dokupieniu materiału. Można potem siedzieć wieczorem na podłodze , na wprost sofy i podziwiać...

Jak to dobrze, że jednak to M mierzył te deski... tak wszystko równo wyszło...

Rubinowy płaszcz.

  Wstrzeliłam się wprost idealnie. Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że 20 stopni na plusie w kwietniu, to taki blef. W związku z tym spodziewałam się nie najlepszej pogody na święta. Moje przypuszczenia sprawdziły się w 150%,  (byłoby 200%, ale śnieg nie padał). Skoro pozwoliłam sobie na tak złe prognozy pogodowe, postanowiłam się zabezpieczyć. A wiecie jak ja nie lubię ubierać się elegancko, a na to zakładać grubą kurtkę? A nie wiecie? A to już wiecie! No, nie lubię. I tak sobie pomyślałam, zaraz po tym jak wysnułam te fatalne przypuszczenia, co do pogody, że są takie tkaniny, które świetnie chronią od: zimna, wiatru, deszczu, ostatecznie od słońca, a nie są grube i nie trzeba do nich ocieplanej podszewki. I nie trzeba się pod nie ubierać na cebulę. I nie trzeba też na nie zakładać warstw dodatkowych wierzchnich.

Ta tkanina to softshell. Ha! Taka wizja: temperatura w okolicy zera, a ja w rozkloszowanym płaszczu z softshellu, w kolorze czerwonym.... Rozmarzyłam się. Co? Z softshellu takich płaszczy się nie szyje? Tylko sportowe kurtki krótkie i długie. Jak nie szyje? Ależ szyje! Prosto w ręce, a raczej w oczy, wpadł mi softshell o kolorze "rubinowa czerwień". Idealny. Jeden minus - był w sklepie internetowym. A wiecie, że wszystkie tkaniny kupuję w stacjonarnych sklepach? Wiecie! OMG! Lubię łazić, dotykać, a tu co? Muszę wierzyć na słowo miekkie.com ! "Softshell - rubinowa czerwień. Świetnie nadaje się na kurtki, płaszczyki, odzież sportową i funkcyjną. Wysokie parametry użytkowe wodoodporność 20 000mm, oddychalność 10 000g. Oznacza to, że tkanina jest wytrzymała na ulewny deszcz i mokry śnieg. Bardzo miękka i plastyczna, od spodu wykończona polarem".

Przekonała mnie ta odporność na ulewny deszcz i mokry śnieg, coś czułam, że tak będzie... i cena. Zaordynowałam 3 metry softshellu. Do tego dzianinę jersey rubinowy, a jak! Czekałam jak na szpilkach. Pierwsze zamówienie tkanin online! To były emocje! Co będzie w środku?! Czy kolor będzie się zgadzał z kolorem na stronie?! Czy, czy, czy?... "Czy?" mnożyły się jak u trzylatka.

I wreszcie są! Wielkie otwarcie! A tam, na samym wierzchu moich tkanin w rubinowym odcieniu czerwieni, urocza naklejka z jeszcze bardziej uroczym tekstem: "Queen of sewing"! Korona samoistnie pojawiła mi się na głowie... Pomyślałam sobie: Och WY! miekkie.com ! I zabrałam się za wyjmowanie tkanin. Rodzina przez resztę wieczoru wysłuchiwała mych "królewskich" zachwytów, że jaki kolor, przepiękny - rubinowy! Jaki super softshell - rubinowy - miękki. Jaki jersey - rubinowy! - idealnie komponujący się z softshellem! Potem, po królewsku, oddaliłam się w celu wykonania wykroju. 

Wybrałam model 121 z Burdy 1/2007, gdyż spodobał mi się kołnierz, rękawy i szerokie wiązanie. Mając już do czynienia z tym wykrojem, wiedziałam, że trzeba poszerzyć rękawy, bo jakieś takie wąziutkie. Ponieważ oryginalny wykrój nie zakłada cięć francuskich, a takie miał posiadać mój rubinowy płaszcz rozkloszowany, postanowiłam takowe wprowadzić (dekret królewski nr 7538/7). "Drobne" modyfikacje zostały ukazane na zdjęciach roboczych. Czyli z przodu została odcięta część z zaszewką i w to miejsce odpowiednio dopasowana część boczna. Straciłam przez to możliwość oryginalnego umocowania wiązania i umiejscowienia kieszeni, ale coś za coś. Zyskałam cięcia francuskie, długość i rozkloszowanie. Kieszenie zostały wpuszczone w szew boczny. Ze względu na charakter tkaniny, nie podkleiłam odszycia przodu flizeliną. Dwie warstwy przestębnowanego softshellu świetnie trzymają ramę kołnierza. Zamiast klasycznego zapięcia na guziki, zastosowałam ozdobne, ażurowe zatrzaski w kolorze "rubinowej czerwieni".  Całość, od pasa, została wydłużona do 63 cm, bez zapasu na podwinięcie.

Jak się szyło? Bardzo fajnie. Tkanina współpracowała z maszyną, maszyna nie stawiała oporów, ja w dalszym ciągu wyrażałam królewski zachwyt. Wnętrze wykończyłam na coverlocku, ale uważam, że sprzęt ten absolutnie nie jest wymagany przy szyciu z softshellu, gdyż tkanina się nie strzępi! Duuuży plus! Dobrze jest natomiast przestębnować szwy. Za to uważam, że worki kieszenie w takim płaszczu absolutnie należy wykonać z milutkiego jerseyu. Potem wyjaśnię dlaczego. Miałam jeszcze pomysł, aby dół płaszcza podwinąć na taśmie krynolinowej, by zyskał na objętości, ale... Po pierwsze: taśmę krynolinową miałam, ale za szeroką. Po drugie: w piątek przed świętami o zakupach online z dostawą "na już", mogłam tylko pomarzyć. Ale bez taśmy i tak wygląda dobrze. Taki płaszcz z softshellu, to ma jeszcze jedną, bardzo istotną zaletę: nie wymaga podszewki! W związku z tą, jakże istotną kwestią, ilość kropek trudności szycia, z pięciu zmniejsza się do dwóch! Tadaaaaammm!!! 

Tyle teorii, teraz praktyka. Faktycznie pogoda była paskudna. Poza śniegiem, było wszystko: wiało, lało, zacinało, od czasu do czasu przyświecało słoneczko. Sesja? O w życiu! Ale w takim płaszczu? Wymarzona pogoda. Płaszcz założyłam na sukienkę Epizod nr 35, czyli z gatunku, co to ani ziębi, ani grzeje. Gdy wyjeżdżałam z domu (w płaszczu było mi za ciepło) jeszcze było jako tako, a potem tylko gorzej. Gorzej było dookoła mnie. Jednak: nie przewiało mnie, nie przemokłam, nie musiałam mieć siedmiu warstw pod spodem. Ja miałam płaszcz z softshellu w kolorze rubinowej czerwieni, rozkloszowany, elegancki, a jednak zapewniający ochronę przed zimnem, wiatrem, deszczem i śniegiem. I nawet jak ręce do kieszeni schowałam, to nie trafiłam na zimny splot podszewki poliestrowej, tylko na milutki, miękki jersey, którym wykończyłam worki kieszeniowe.

"Queen of sewing"... ech miekkie.com

Inne odcienie "greya"

    Cierpiąc na permanentny, chroniczny i całkowity brak czasu, wynikający, jak wyczytałam, z braku planu, planera, kolorowych kredek/pisaków/markerów i samoprzylepnych karteczek, prawie nie szyję dla siebie. Zamiast wolnego czasu mam metry tkanin do przeszycia, co wcale aż tak bardzo mnie nie martwi, powiedziałabym nawet, że wcale. Bardziej mnie martwi, że w tych metrach nic dla mnie... W związku z tą anomalią krawiecką, muszę pocieszać się uszytymi wcześniej rzeczami. 52 sukienki, mam co oglądać. Ale trzeba się też dostosować do pory roku, takiej ni to lato, ni to zima, ni to przedwiośnie. I tak, na kwietniową wiosnę, tryskającą kwieciem i zielenią polecam wszystkie odcienie "greya", czyli szarości. Wiadomo, nie ma co konkurować z wiosną i tak zawsze będzie bardziej: bardziej zielona, bardziej pachnąca, bardziej kwitnąca i przepiękna. A taki "grey" w postaci kurteczki do pasa w kamyczki i spódniczki, prawie z koła, idealnie tonuje szaleństwa primavery.  Powiem, że całkiem ten zestaw szarości lubię i noszę go, kiedy się da. Nosiłam też przy -5, ale tylko wtedy, gdy trasa mojego wyjścia obejmowała bieg do samochodu, parkowanie w parkingu pod galerią, zakupy w tejże galerii, powrót na parking i ostatni etap - sprint z samochodu do domu. Oj dobra, przyznam się, było też drugie dno tego wieloboju przy -5: bardziej od zakupów interesowało mnie obserwowanie reakcji innych kupujących na moją kurteczkę i spódnicę. Zakrzyknął by mistrz: kobieto! puchu marny! Hola, hola, nie taki marny, byle jaki podmuch mnie nie zdmuchnie, waga to potwierdza. Do spacerów przy -5 miałam kozaki, co też trochę obciąża i wzmacnia  grawitację. Tak więc, zajmowałam się też obserwacją i oględzinami wystaw, na których nie znalazłam, nawet zbliżonych do mojej kurteczki, modeli. Co cieszyło, ale i martwiło nieco, bo albo taką sobie nowinkę trzasnęłam, albo tak de mode jestem. Ponieważ z planowania mam zaplanowane tylko trzymanie się dobrych myśli, uznałam pierwszą opcję za właściwą. Wracając do stylizacji w tonacji "greya", noszę ją z przyjemnością, bo lubię. Przygody, jakie spotkały mnie w trakcie szycia kurteczki w kamyczki opisałam tutaj . Nawet podjęłam się próby opisania procesu twórczego, ale jak to ja nie dość, że bez metki, to jeszcze najczęściej bez pomocnego opisu. Spódnica, należąca do ulubionych, miała blogowe wejście rok temu . Od tamtego czasu spódnic mi nie przybyło, niestety, i nie zapowiada się, że to się zmieni. Pozostaje mi więc cieszenie się, tym, co mam. A i do tej szarości jest jeszcze torebka. Torebka niemal powystawowa. Torebka o zasięgu ogólnopolskim. Torebka, której powstawanie zostało ukazane na łamach Crafty. Ten haft wykonany ręcznie, ten filc profilowany na talerzu, ta urocza podszewka w kropeczki. Achy i ochy... Oczywiście mieści litr mleka, małą mineralną i bochenek chleba. Może jeszcze się podzielę metodą na wytworzenie takowej, wszak nie każdy Crafty kupuje.

  Dodatkową zaletą szarego zestawienia są jego odcienie, które, bez względu na kąt padania światła i stopień nasłonecznienia, do siebie pasują. Czym nie każdy kolor o różnych odcieniach może się poszczycić. Tu za przykład mogę podać "biały" (chociaż to podobno nie kolor, bo nie można go uzyskać na drodze łączenia innych barw). Kto miał okazję poszukiwać kawałka białego materiału, żeby sobie doszyć/przedłużyć/poszerzyć bluzkę/sukienkę/spodnie, ten wie, że lepiej już doszyć czarny fragment. "Inny" biały nie pasuje.

  I tak sobie biegnę, zrobiona na szaro, w tą buchającą zieleń.

 

Znów przyjdzie maj...

I do lata, do lata, piechotą... Jak tu nie myśleć o lecie, gdy z ekranu laptopa wyziera toskański błękit, a weneckie gondole bujają się na wygaszaczu? A za oknem, nie takim już czystym po ubiegłotygodniowych deszczach, wiosna nie taka włoska. Czyżby teraz moja kolej na mycie okien? Ale kto to zauważy?... Jak tu nie myśleć o lecie, gdy z szafki z materiałami na głowę spadają mi tkaniny o gramaturze i deseniu typowo wakacyjnym? Materiały, które jesienią wepchnęłam na samą górę... Do tego w ręce wpadła mi Burda 7/2016  , cała po włosku. To jest najlepsza pamiątka, jaką sobie przywiozłam z wakacji. I ile wspomnień od razu się wyświetla... Choćby to, jak ,w dniu zakupu w/w magazynu, florencki gołąb obdarzył mnie "il segno" , że niby na szczęście... ( jak Diane Lane/Frances Mayes  w "Pod słońcem Toskanii", tyle, że ja oberwałam bardziej... ). Sukienkę uratowałam, kapelusza już nie... Ale Burda in italiano, bardzo fajna, bo primo: jest Burdą, secondo: ma wykroje, terzo: jest w języku Loren, Eco i Mengoni. Bene. Machnęłam sobie wykrój na "abito italiano" i tego się trzymałam. Trzymałam się tego nadal, gdy układ zakładek na spódnicy nijak się miał do układu pasków na materiale. Słowo "italiano" osładzało chwilę, gdy musiałam spruć całą górę, bo była za szeroka, nie tylko z powodu pasków w poprzek. I chwilę, gdy musiałam wypruć zamek z tyłu, bo zakładki rozłaziły się za bardzo na środku, i wszyć go do boku. A tak go ładnie wszyłam, no idealnie, paseczki się schodziły perfettamente.  I wcale nie miałam ochoty porzucić "abito italiano" do następnych wakacji, z powodu odszycia, które "wylazło". I znowu, nucąc sobie "ti aaaaamooo, lalalala aamoo..." prułam, aż miło. Zamieniłam odszycie na wypustki, krojone ze skosu ze względu na paski, mimo, że dzianina. I jeszcze przez chwilę stałam przed lustrem, jak Giordano Bruno na stosie, obserwując dół mojego "abito italiano" (pewnie miałam podobną minę...). I nie byłoby nic takiego w tym dole, gdyby nie to, że się naciągnął na środku, tak przodu jak i tyłu, a po bokach krócej. Zamiast linii prostej, miałam dwa łuki. Postałam tak z 5 min, ubolewając nad grawitacją, niestosownością zastosowania fiszbin w gorsecie sukienki, a także bezsensownością podklejania tegoż flizeliną. Przez chwilę pomyślałam, że te paski... to bez sensu... A potem doznałam olśnienia. Olśnienie nazywało się "taśma rypsowa". Z tej oto taśmy sporządziłam sobie pasek taki bez zapasów i na wydechu. Doszyłam do niego plastikowe zapięcie (od kostiumu plażowego). Pasek doszyłam do sukienki, tzn. do miejsca połączenia góry z dołem od strony wewnętrznej, czyli lewej. Ten, jakże innowacyjny w moim szyciu, zabieg, ustabilizował dół sukienki. Czyli, ze względu na rodzaj materiału - dzianina, oraz ilość zakładek, a tym samym zwiększony ciężar dołu sukienki w stosunku do góry sukienki, pasek wewnętrzny trzyma wszystko na miejscu. Taaaadaaammm    Teraz trochę o dzianinie: jest to jersey punto, w granatowe paski i fuksjowe róże, sprzedawany na kupony. Na tą sukienkę zużyłam dwa kupony dzianiny, jeden kryty zamek o długości 35 cm, 90 cm taśmy rypsowej i plastikowe zapięcie. I tak, tak wiem, ten dekolt jest za duży dla mojej sylwetki, i tak , te paski też nie za bardzo tym razem. Ale wiecie co? Będę ją nosiła!  Arrivederci!