Okazuje się, że jestem lepsza od moich dzieci w bałaganieniu. One ograniczają się do swojego pokoju, a ja moją twórczość roznoszę po całym domu. Tu materiał, tam pudełko z włoczkami, wór z wypychem, który miał być wepchany chociaż do szafy, ale się nie zmieścił. W przedpokoju stoją kolumny z filcu, jak zły sen architekta. Obok zrolowany półpergamin i celafon. Na szafce teka z wykrojami, kolejny materiał, kilka Burd. I manekin nabyty na wyprzedaży, wymagający interwencji na oddziale chirurgii estetycznej - ortopedię zaliczył w pierwszej kolejności. I tak wyciągam co chwilę coś, co ma mnie zmotywować do działalności krawieckiej. Wyciągam, rozkładam, patrzę, włączam wizualizację.... i nic. Składam z hasłem "może...".
W tej niemocy krawieckiej a może na to wszystko, naszła mnie ochota na dywanik do łazienki. Przytachałam ogromniastą poszwę bawełnianą. Pociachałam ją na 5 cm paski, co , jak wiadomo przy targaniu bawełny, idzie łatwo tylko nitek pałętających się po domu przybywa.
Z powstałych pasków upletłam metry warkoczy i zasiadłam do maszyny. Nareszcie! Jak złamałam piątą igłę nie było mi już tak do śmiechu. Resztę doszyłam ręcznie na wieczornym filmie. ( meczu nie było ;)
Tak mi się spodobało, że pocięłam jeszcze zasłonę, zwiększając stopień zabałaganienia.