Na początku był materiał, granatowa lacosta z kwietnym raportem bo obu stronach. A potem pojawiła się ona, październikowa Burda z modelem 104. Od razu wiedziałam. Materiał połączył się z modelem w mojej wyobraźni, kwiaty na dole, kwiaty na rękawach... i już gnałam po celafon i marker. Po chwili wykrój był gotowy. W trybie natychmiastowym został przeniesiony na materiał. Natychmiast też pewnie zostałby skrojony, gdyby... Gdyby nie to, że co tam pisze o ilości wymaganej? Że 1,90 m? A nie 1,70? Och, 20 cm niedoboru materiału nie może być aż taką przeszkodą w skrojeniu modelu 104. Odbyłam kilka medytacji z różnych stron stołu, nad lacostą, która tenże stół zakrywała. Do ułożenia formy podchodziłam jak szachista do decydującego posunięcia w partii o mistrzostwo. I jednak trzeba było ciąć. Na początek odcięłam "karczek biodrowy z workiem kieszeni", co okazało się być posunięciem kluczowym. Odcięłam go od "klinu przodu spódnicy" i od razu wszystko stało się prostsze! "Karczek biodrowy.." wycięłam osobno, a potem go doszyłam w miejscu jego przeznaczenia. Posunięciem tym miałam dodatkowy wpływ na wygląd sukienki: dysponując tkaniną niejednobarwną, mogłam "karczek biodrowy..." wykroić wzorzystym. I tak też zrobiłam. A tak naprawdę, to po wycięciu podstawowych elementów, granatowej lacosty nie zostało ani trochę i "karczek..." musiał być w kwiatki. Kolejną łamigłówkę miałam przy składaniu tego "karczku... krojonego z całości". Dzięki, o Burdo, za te wszystkie kreski! Zeszycie góry nie nastręczyło żadnych problemów. Wykończenie dekoltu przodu i tyłu wykonałam przy pomocy plis. A ze względu na kwietne elementy na dole rękawów nie doszyłam ściągaczy. Co za dużo, to nie zdrowo (he he he, a jak się ma do tego wzbogacenie się o 52 sukienki w ciągu roku? ;) )