Po ostatnim grubszym sprzątaniu, nie tylko zewnętrznym, ale i dogłębnym wewnętrznym, doszłam do wniosku, że jak kupię jeszcze jeden kawałek materiału... "Ale, Kochanie, to wszystko na spodnie dla Ciebie i dla Nieletnich, o i na koszule, no popatrz tak się ta kratka schowała...". I jak jeszcze jeden kawałek kupię, to gdzie go upcham? I poszłam i kupiłam! Różową pepitkę ze szlakiem granatowo-beżowym po obu stronach długości! Kupiłam, a w związku z tym, że w szafie z materiałami już nie ma miejsca, zamieniłam ją od razu na sukienkę - tam jeszcze jest miejsce. Różowa pepitka ze szlakiem, lacosta, zadziałała na mnie taką chemią, że musiałam, po prostu musiałam ją nabyć. Chemia okazała się być nie tylko w przenośni. Materiał, po wypraniu (zawsze piorę przed szyciem), wysuszeniu, a w trakcie prasowania, wydzielał charakterystyczną woń octu (ale tylko w trakcie prasowania). Zapewne na etapie produkcji, zadziałano na tkaninę czynnikiem chemicznym, by w przyszłości nie puszczała farby. I nie puszcza, róż grantem nie zagrożony. Ja na materiał zadziałałam nożyczkami, szpilkami i maszyną do szycia. Wykrój wyciągnęłam z archiwum, Burda 1/2007, model 106, sprawdzony, tzn.: nadawał się idealnie do kratki (znowu!). Tak, jak poprzednim razem, musiałam zwiększyć podkrój pach i linie dekoltu z przodu oraz z tyłu. Odszycia sobie darowałam, zastąpiłam je: przy dekolcie wypuską, przy podkroju pach pliską ze skosu. I co ja bym zrobiła, gdyby nie szlak granatowo-beżowy?! Toż on nadał sens istnienia całej sukience. Bez granatu i beżu byłaby różową pepitką i na pewno nie dla mnie. Dodatkowo podziałałam z resztką materiału i uszyłam długi, na 120cm (więcej nie było) prostokąt, podwójnie złożony, o wielorakim zastosowaniu: może być opaską, może być ciekawym zwisem u szyi, może też być po prostu paskiem. Gdyby nie ten granat... to zapewne on tę chemię wydzielał...