Urlop na półmetku. Co rano wita nas błękit nieba i morska bryza. Pojawia się pytanie: czy to może się znudzić? Nie może! Wszystkie odcienie niebieskiego koją rozbiegane myśli. Właściwie się nie myśli. Wszystko tak absorbuje i jeszcze jest tyle do zobaczenia. Myślałam, że odbije się na mnie brak maszyny do szycia, ale przyszyłam pięć guzików, których nie zdążyłam przed wyjazdem i to w zupełności mi wystarczyło. To chyba oznacza, że nie jestem uzależniona. To też świadczy o tym, że wakacje dopiero się rozręcają i że nie miałam czasu jeszcze się znudzić. Nudzić się w Italii?! Absurd.
Do półmetka dotarłam też z moim szalonym projektem, 52/52. 26 sukienka miała być wystrzałowa, ale okoliczności przyrody zweryfikowały mój wybór. Po prostu żal byłoby nie opisać takiej przygody. Model na półmetkową sukienkę pochodzi z Burdy. To ten model, który ma jakby kieszenie na plecach. W związku z tym, że jakby te kieszenie za bardzo z tyłu wychodziły, nie wszyłam ich. Bardzo za to podobają mi się cięcia na przodzie. I fajnie mi się szyło tę sukienkę. Wykorzystałam na nią len, jakby przeczuwając, że będzie gorąco w dniu, w którym będzie miała swoją premierę. Len idealny na upały, komfort zapewniony, wymięcie gwarantowane. Florencja, jako tło zdjęć, o czym można więcej marzyć? Idealnie w najgorętsze godziny dnia jest schronić się pośród skarbów Galerii Uffizi. Idealnie jest mieć dużo czasu i na spokojnie chodzić od obrazu do obazu. Idealnie jest pokazywać dzieciom, że istnieje coś poza Minecraftem i World of tanks. „ Mamo, mamo, tu są golasy” - rozlega się nagle teatralny szept Młodszego. Na szczęście mamy ze sobą własnego znawcę sztuki, na szczęście na obrazach jest też sporo zabawnych akcentów. Dochodzimy do wniosku, że święci na obrazach bywają znudzeni. Że dzieciątka są "za stare", że właściwie w tle obrazów dzieją się rzeczy dużo ciekawsze niż na pierwszym ich planie. I jak zwykle jest za krótko, i jak zwykle pada pytanie, jak malarz uchwycił: ten gest, ten ruch tkanin, to spojrzenie, to światło. W zachwycie opuszczamy Galerię, by ucztę duszy zamienić na ucztę dla ciała. I tak od zachwytu do zachwytu, przez wąskie uliczki, przez place pełne turystów, przez mosty nad Arno. Aż... aż nagle, cały zachwyt, niemal efekt Stendhala, zepsuło jedno gówno. Wydalina ta, pochodzenia gołębiego spadła oczywiście prosto na mnie, prosto z błękitnego florenckiego nieba brudząc mi czoło, sukienkę i kapelusz!!!!! Ma-sa-kra!!! I „Zrobię ci zdjęcie, będziesz miała pamiątkę!”. I na szczęście są fontanny, i na szczęście już wracaliśmy do samochodu. Sukienkę uratowałam, kapelusz już nie bardzo. I Florencja od tej pory, to nie Caravaggio, Michał Anioł i van Dyck. A Florencja, to wtedy jak Jolę gołąb....